Odcinek 5

czwartek, 9 maja 2013


Drylowanie wiśni całkowicie wypełniło dwa następne dni. Część przetworów przeznaczona została na handel, a część schowana do spiżarki, by osłodzić długie zimowe wieczory. Ostatnie słoje zawekowano w sobotni wieczór, by w niedzielę, jak Pan Bóg przykazał, móc oddać się zadumie i modlitwie. Z samego rana podstawiono powóz, by Joanna mogła się dostać do wiejskiego kościółka. Dzień był pogodny i dziewczyna z zachwytem podziwiała widoki. Kościół na wzgórzu był widoczny z daleka, ciemny brąz drewnianych ścian przyjemnie komponował się z zielenią drzew i ciepłym złotem pól. Lipy rosnące wzdłuż drogi przepuszczały promienie słońca, barwiąc ją świetlistymi plamami. Gdzieś w oddali było widać kilka owiec, na widok których dziewczyna zmarszczyła brwi. Miała wrażenie, że powinna o czymś pamiętać, ale konkretna myśl wymykała się z jej zasięgu. Ostatecznie zaniechała wysiłków, bo oto byli już przy bramie. Z bliska kościół wydawał się być bardzo przytulny, ze skromną dzwonnicą, otoczony małym, zadbanym cmentarzem. W środku zebrała się już większość wiernych, kątem oka Joanna dostrzegła też służbę z Bożejewic zajmującą tylne ławki. Jej, jako szlachciance,  przysługiwało miejsce w pobliżu ołtarza. Uważnie wsłuchiwała się w słowa księdza, staruszka o dobrotliwym wejrzeniu. Kazanie przypadło jej do gustu, pozbawione było pompatyczności i przesadnego rozegzaltowania, w które często popadał białostocki kanonik. Widać było, że duchowny dobrze zna swoje owieczki i kieruje do nich takie słowa, które znajdą najkrótszą drogę do ich serc i zainspirują ich do życia w chrześcijańskim duchu.
        W pewnym momencie odniosła wrażenie, że ktoś ją obserwuje. Rzuciła dyskretne spojrzenie znad modlitewnika. Jakiś mężczyzna niemal przewiercał ją wzrokiem. Joanna poczuła wzburzenie, nie spotkała się dotąd z tak ostentacyjnym pogwałceniem etykiety, zwłasza w domu bożym. W dodatku w wyrazie twarzy tego człowieka było coś, co ją peszyło, przypominał jej sokoła wypatrującego zajęcy. Jego wyrazista uroda z pewnością budziła zainteresowanie innych panien, lecz była zdecydowanie zbyt drapieżna jak na gusta Joanny. Zdegustowana nachalnością mężczyzny, opuściła wzrok i nie rozglądała się już więcej.
Podróż powrotna minęła błyskawicznie. Dzień był tak piękny, że żal było siedzieć w domu. Joanna spakowała do kosza bułeczki, pomidory i księgę rodu, po czym poszła na poszukiwanie przyjemnego miejsca do oddania się snom na jawie. Wkrótce znalazła ławkę pod wierzbą płaczącą, której długie gałęzie unosił wąski, lecz bystry strumień. Dziewczyna usadowiła się wygodnie pod drzewem i zaczęła czytać.

„... Oscar świętował z nami zrękowiny, lecz nie doczekał zaślubin. Miast słać doczesną jego duszy siedzibę przez morza i na niepewny los w sposób ten skazywać, złożyliśmy go przy kościele, by siostra czułą ręką mogiłę oporządzać mogła. Żal ogromny położył się cieniem na weselisku, które po prawdzie na stypę bardziej wyglądało. Lecz wola zmarłego rzecz święta, przeto nie czekaliśmy roku pełnego, by votum poczynić. Inge urodą przyćmiewała wszystkie panny, a smutek głęboki czynił jej oczy migotliwymi jako gwiazdy. Fiolet sukni podkreślał srebro jej włosów, zdało się, że to nie dziewka śmiertelna, lecz anioł prawdziwy między ludźmi kroczy...

„... Znów z myślami toczę walkę beznadziejną, przed Bogiem się korząc i o pomoc niebiańską modły wznosząc. Inge... Teraz dopiero pojmuję jak niewieścia uroda potrafi zmącić umysł. Czy zawsze była taka, a jam jak ślepiec gładkim licem omamion, nie dostrzegłem niczego? Czy widzieć nie chciałem... Panna jak malowanie, ale pod ramą złoconą pustka, miraż. Mógłbyś usadzić lalkę w pokoju, ustroić ją w szaty i dać życia pozór, i tyleż byłoby z niej pożytku. Rozmowami z jej bratem pochłonięty nie dostrzegłem, iż ona sama wtrąca się z rzadka, w nieśmiałości i skromności przystającej niewieście powodów tego upatrując. Teraz, gdy Oscara nie stało i uwagą niepodzielną jąłem obdarzać swą bogdankę, jawi mi się jako pusta skorupa, rama bez obrazu, ciało rozumu pozbawione...

„... Inge brzemienna rozwiązania oczekuje, a ja lękam się własnych myśli. Śmierci życzyć swej oblubienicy to grzech ciężki, lecz to tylko mogłoby mnie z pułapki tej salwować. Dożyć żywota z bezwolną kukłą... Jeno myśl o dziedzicu pozwala mi resztki zmysłów zachować. Na domiar złego mór rzucił się na owce i pół stada wyrezał....

Na tym pamiętnik się urywał. Joanna oderwała się od tekstu wstrząśnięta. Doprawdy, nie takiego zakończenia baśniowej historii miłosnej oczekiwała. Sprawdziła drzewo genealogiczne z tylnych stronic. Inge faktycznie urodziła dziedzica, Witalisa, w 1670 roku, ale nie umarła przy porodzie. Dożyła czterdziestki, o kilka miesięcy przeżywając Łukasza.
Następne strony były zapisane pismem bardzo drobnym, jakby ktoś podświadomie próbował ukryć treść swojej opowieści.

„... Ojciec dali mi ważną lekcję w życiu, by nigdy nie kierować się afektem, lecz zawsze rozumem. Widzialem, jak afekt zrujnowal życie jego i matki, wiec gdy sam zacząłem w snach widywac pannę Krysię, która prócz urody nie posiada ni rozumu, ni majątku, wiedziałem, że czas temu przeciwdziałać i odpowiedniej partii szukać. Owce mór wybił już niemal doszczętnie. Znaleziono mi oblubienicę, pannę starą, lecz majętną. Dwór majątku potrzebuje, a panna Florentyna tytułu, tedy interesy nasze zbieżnymi będąc, pogodzić łatwo...

„... Czasem jeszcze czuję żar i słabość na myśl o Krysi, lecz sentymenta takie przystoją płci niewieściej, a nie dziedzicowi. Muszę myśleć o utrzymaniu majątku i przedłużeniu rodu...

„... Ślub odbył się sprawnie, lecz owiec nie dało się już odratować. Coby zarazę oszukać, len na pastwiska zaprowadziliśmy. Cokolwiek wybiło żywinę, roślin póki co, Boże uchowaj, nie rusza. Co ciekawe, stado pana Ostrzalskiego, sąsiada naszego, pomoru uniknęło. Może to kara za grzechy przez nasz ród popełnione...

„... Oto wreszcie, po czterech latach od zaślubin, dziedzicaśmy się doczekali. Nadzieję już traciłem, wiek poważny Florentyny na uwadze mając, kuzynostwa po świecie szukałem, by po mojej śmierci majątek przejęli, lecz oto okazuje się, że niepotrzebnie. Dziecię otrzymało imię Onufry, po ojcu mej żony...

„... Gdy Florentyna wyjechała na tydzień by w pogrzebie swej matki uczestniczyć, nieoczekiwanie wielki odczułem smutek. Niezauważenie jej towarzystwo poczęło sprawiać mi przyjemność, bo wcale bystry ma umysł i miły charakter. Po raz kolejny utwierdziłem się, że nie afekt, a rozum widzien być wszelkich działań motorem...

„... Syn nasz chowa się pięknie nad podziw. Florentyna wiele uwagi i miłości mu okazuje, najlepsze guwernantki dobierając własną ręką. Czasem pobłażliwość jej nie w smak mi, lecz takie już jest matczyne serce – po to zresztą jest ojciec dziecku potrzebny. Mimo iż znak czasu odbił się wyraźnie na obliczu mej żony, tak zgodnym stadłem jesteśmy, że nigdy nie zmieniłbym podjętej ongiś decyzji...

Joanna zadumała się nad słowami Witalisa. W romansach, które podkradała kuchennym, zawsze prawdziwa miłość była stawiana na piedestale, jako wartość absolutna, gwarant wszelkiej szczęśliwości. Zbrodnie czynione w afekcie były wybaczane, a po ślubie, poprzedzonym dla efektu serią prób i nieszczęść, wszyscy żyli długo i szczęśliwie. Jeśli zaś jedno z kochanków umierało, drugie ulegało przemianie duchowej, oddając swe życie i usługi społeczeństwu, i nigdy, przenigdy, nie zakochując się ponownie. Prawdziwa miłość mogła się trafić w życiu tylko jeden raz.
To, co teraz przeczytała kłóciło się z jej wyobrażeniem świata. Nigdy nie sądziła, że aranżowane małżeństwa mogą być tak naprawdę szczęśliwe. Przykład Witalisa jednak był żywym dowodem, że prawdziwe życie często różni się od tego z opowiadań. W zasadzie, na tym właśnie opierała się cała nadzieja Joanny na udane zamążpójście. Czuła, że jest o wiele bardziej podobna do Florentyny, niż do Inge. Nie miała złudzeń, co do własnej urody żaden z niej był świetlisty anioł. Włosy i oczy miała po prostu brązowe, w najpospolitszym z odcieni, a twarz nijaką, ani brzydką, ani ładną.
Czasem, gdy zachodzące słońce nadawało wszystkiemu żywszych kolorów, lubiła sobie wyobrażać, że warkocz jej nabiera barwy mahoniu. Niestety, nawet wtedy cichy głos zdrowego rozsądku miast rozstrząsać własne niedoskonałości, polecał raczej zagłębić się w studium urody jakiejś książkowej heroiny. Jej brąz był zwykłym brązem i należało się z tym pogodzić.
Nadejście Franka wyrwało ją z rozmyślań. Zbliżał się szybko, chowając coś za pazuchą.
Wszędzie panienki szukałem! Proszę! Wyjął spod kapoty małe zawiniątko i położył je na kolanach dziewczyny. Spod szmatki coś popiskiwało cicho, gramoląc się na świat. Po chwili bure kociątko obdarzyło Joannę zamglonym spojrzeniem, którym momentalnie zdobyło jej serce.
– Jest piękny! – wykrzynęła w zachwycie.
– W zasadzie to piękna. Tak sobie pomyślałem, że skoro panienka do psów nie wyzwyczajona, to można by od kota zacząć.
– Jak się nazywa? – spytała, delikatnie muskając futerko zwierzątka.
– To już panienka musi zadecydować. Jak panienka chce, to mogę zbudować kładkę, po której kocisko będzie mogło wchodzić przez okno do sypialni.
– Świetny pomysł. Och, dziękuję! – Z ogromną sympatią spojrzała na chłopca szczerzącego zęby w szerokim uśmiechu.
– Tylko nie wiem, co Madejowa będzie myśleć o kocie w sypialni panienki – zafrasował się Franek. Joanna ucieszyła się, mając wreszcie okazję dowiedzieć się czegoś o zastanawiająco pewnej siebie gospodyni.
– Jak to się stało, że Madejowa wszystkich rozstawia po kątach? Gospodyni w Białymstoku nigdy nie poważyłaby się tak do mnie odzywać – zauważyła.
– To panienka nie wie? Mówi się, że to ona wychowała obecnego pana Bożejewskiego, a poprzedniego od śmierci zratowała. – Po raz kolejny Joanna odczuła ogrom swej niewiedzy. Ojciec jej nigdy nie wspominał ani o swoich rodzicach, ani o swojej historii, więc dziewczyna nie podejrzewała, że w jego życiorysie kryją się jakieś tragedie. Często bywał rozkojarzony i nie zwracał uwagi na sprawy domu tak długo, jak nie musiał, lecz Joanna sądziła, że jest to powodowane jego charakterem, a nie okolicznościami w jakich się znajdował. Co tak naprawdę wiedziała o własnych rodzicach? Jacy byli i co wpływało na ich zachowanie? Miała wrażenie, że do tej pory ktoś chował jej umysł za zasłoną, i że dopiero teraz, kiedy sięgnęła spojrzeniem dalej niż na czubek nosa, zaczyna widzieć pewne sprawy wyraźniej.
Ruszyli w stronę domu, idąc wzdłuż strumienia, mijając po drodze ciemny modrzewiowy zagajnik. Franek przyspieszył kroku.
– Złe to miejsce. Ludzie mówią, że tu diabeł po nocy szaleje. Mówi się, że kiedyś jeden z dziedziców jechał tędy na swej ukochanej klaczce. Wtem szatan wstąpił w jej ciało, zaczęła wierzgać i pianę toczyć z pyska. Zrzuciła dziedzica, stratowała go, a potem... obrała mu twarz z mięsa. Ksiądz wyświęcił zagajnik i postawił krzyż, ale następnego dnia krucyfiks zniknął. Dzień po dniu stawiał krzyże, a one noc po nocy znikały. Jednej nocy postanowił zostać przy krzyżu, by Złego odstraszyć. Wziął ze sobą różaniec, wodę święconą i modlitewnik. Nad ranem nie znaleziono ani księdza, ani krzyża. Następny ksiądz powiedział, że to gusła, i nawet się do zagajnika nie zbliżał. Niech panienka spojrzy, wszędy wokół drwa ścięte, by dla pola miejsce zrobić, ale ten zagajnik wciąż stoi, w samym środku. Mam dreszcze, gdy tędy przechodzę.
Joanna przeżegnała się i również  przyspieszyła kroku. Nikt nie wspominał o szatańskich koniach w tych fragmentach księgi, które przeczytała, więc do strasznego zjawiska musiało dojść albo wcześniej, albo później. Musiała wreszcie przeczytać księgę od początku do końca, a nie skakać po kartach jak szalona pchła. Trudno, historia jej rodziców będzie musiała poczekać, zacznie uczciwie od tego, co spisał Jakub. O ile uda jej się wymknąć z łapsk Madejowej, która niechybnie już ma dla niej uszykowaną jakąś robotę. A pomyśleć, że kiedyś jej się wydawało, że wieś to nudne miejsce...

3 komentarze:

Matylda pisze...

"wychodząc z pokoju powiedziała jeszcze"
"heroiny.." "jakąś robotę . " gdzieś jeszcze też wkradła się niezgrabna szpacja.
24 razy czasownik być w tak krótkim tekście:O Osobiście mnie to poraziło, zważywszy na fakt, że wcześniej tego nie było.
Ogólnie współczuję Oscarowi, że nieumiejętnie dobrał sobie żonę, dobrze, że chociaż powiła dziedzica:) Florentyna za to mnie ujęła^^
A cóż to za młodzian, który tak bacznie spoglądał na naszą Joaśkę? Będzie próbował amorów?:D Franek i jego kot są uroczy!

Gayaruthiel pisze...

To wszystko wina pana Paska :D Stylizacje ryją mózg. Postaram się to jakoś usprawnić w wolnej chwili :))

Matylda pisze...

O, Pan Pasek, pamiętam go jeszcze z liceum, nawet fajnie się czytało jego twórczość, ale i tak jeśli chodzi o barok w Polsce, to moje serce skradł Morsztyn, biorę go z całym jego marinizmem^^

Prześlij komentarz