Odcinek 3

sobota, 4 maja 2013


Powoli przemierzała pogrążone w półmroku korytarze. Im więcej uwagi im poświęcała, tym więcej uszczerbków potrafiła znaleźć. Gdyby tylko ktoś wysupłał fundusze na porządny remont, dworek odzyskałby cały swój urok. Niestety, ostatnimi czasy folwarkom nie wiodło się dobrze. Ponadto ten, w którym teraz przebywała, przeznaczał lwią część zysków na utrzymanie jaśnie państwa. Mimo iż czwórka z piątki potomstwa państwa Bożejewskich już opuściła rodzinne gniazdo i żyła na własny rachunek, ogólny stan majątkowy rodziny nie prezentował się najlepiej. Joanna z pewnym wstydem skonstatowała, że mało wie o własnej rodzinie, ich problemach i historii. Z nadzieją zerknęła na trzymane pod pachą tomiszcze. Powinno ono choć trochę pomóc jej rozjaśnić mroki niewiedzy.
Dużo słyszała o sylwach. Były one zbiorem anegdot, przepowiedni, dobrych rad i poezji – jednym słowem wszystkiego, co członkowie rodu uznawali za godne uwiecznienia. Księga taka pisana była przez lata przez kolejnych kronikarzy, wystawiając bardzo osobiste świadectwo minionym wiekom. Część jej koleżanek ze szkoły dla córek dworskich wspominała o tych skarbach, ze znudzeniem opisując, jak ich rodziny zmuszają je do zgłębiania zawartej w nich wiedzy sprzed lat. Joanna nie rozumiała, jak kogoś mogłoby to nudzić, uwielbiała bowiem czytać w stopniu, który niepokoił jej rodziców. Jej głowa pełna była faktów, co prawda w dużej mierze  bezużytecznych – gdyby nie ogromna nieśmiałość pewnie nie raz wprawiałaby w zaambarasowanie znajomych rodziców, prostując ich anegdotki.
Ostatecznie, jak tyle razy wcześniej, ciekawość wygrała z poczuciem obowiązku. Wróciła do swojego pokoju i rozentuzjazmowana zaczęła czytać.
Księga była naprawdę ogromna, oprawiona w skórę i bogato zdobiona. Pierwsze stronice zapisane były ozdobnym pismem pierwszego szlachcica w rodzie, Jakuba  z Wojsławic. Jakub był kawalkatorem na dworze Zygmunta Augusta. Podczas wojny o Inflanty ocalił życie hetmana Mikołaja Sieniawskiego, w nagrodę otrzymując tytuł szlachecki i skromny majątek w Bożejewie. Joanna poczuła wzruszenie na myśl o tym, ile pokoleń i ile historii widziały te mury. Czule pogłaskała ścianę.

„... Owego czasu pod opieką miałem konie ze stadniny należącej do króla miłościwie nam panującego. Gdy przyszła wojna, my i konie nasze otrzymaliśmy polecenie  za wojskiem iść i podwody mieć w opiece. Tedy zdarzyło się, że w bitwie srogiej okrutnie wierzchowiec hetmański zarzezan został przez wroga, a my wartko winniśmy nowego dostarczyć. Najlepsza w tabunie była srokata klaczka którą sam od źrebięcia przyuczałem, uczniom dostępu k’niej nie dając. Zmyślna była nad podziw. Gdym podwody wysyłał na prawe skrzydło, dojrzałem jak pies moskowicki w krzach się chowa, celując do władcy. Wtedym zagwizdał w szczególny sposób, a klaczka, tak jak w tym wprawialiśmy się nieraz ku własnej uciesze, odskoczyła w bok, niczym cyrkówka. Kula świsnęła tuż obok. Po zwycięzkiej bitwie hetman zaczął rozpytywać o kawalkatora cudownej kobyłki, w efekcie czego mianowano mnie krwi błękitnej naczyniem. Tak oto zaczyna się historya rodu szlacheckiego z Bożejewa

Drzwi otworzyły się z nagłym trzaskiem, a do pokoju wpadł umorusany chłopak z potarganą czupryną i szelmowskim spojrzeniu szarych oczu.
– Panienka Joanna? – spytał, po czym mówił dalej, nie czekając na odpowiedź. – Wszędzie panienki  szukałem, toć muszę oprowadzić po obejściu albo Madejowa mi uszy wykręci. A jakże ja będę wyglądać bez uszu? – Tu zrobił żałosną minę, lecz oczy dalej śmiały mu się figlarnie. Joanna poczuła sympatię do urwisa. Odłożyła księgę na łóżko i wygładziła suknię.
– To gdzie pójdziemy najpierw? – spytała wesoło. Nastrój chłopca był wyraźnie zaraźliwy.
– Wszędzie! Ale najpierw na dziedziniec. – To powiedziawszy zniknął w korytarzu, a Joanna musiała raźno przebierać nogami, aby za nim nadążyć. Wyszli z budynku. Tego dnia pogoda wyraźnie się poprawiła, słońce przygrzewało, a obłoki leniwie sunęły po błękitnym niebie.
– Tu na lewo jest ptactwo, kury, gęsi, kaczki i przepiórki. Tam dalej wcześniej stała psiarnia, ale psów już nie mamy, ledwo się trzy ostały. W sumie to dwa i pół, bo Fidelis, wierna, stara psina, ma już wszystkie zęby spróchniałe i nic nie widzi na jedno oko. Ale wyciągnąć miskę z jedzeniem to zaraz się przykolebie! – Tu spojrzał na Joannę szelmowsko i przeciągle zagwizdał. Na początku nic się nie działo, ale po chwili głucho zadudniła ziemia. Joanna odwróciła się w stronę zbliżającego się łomotu i zamarła. W jej stronę pędziła Bestia. Prawdziwa Bestia taka, jak ta, którą straszył ojciec Gabriel przy kazaniu. Smoliście czarna, ogromna, rozpędzona... już miała rzucić się Joannie do gardła, gdy nagle zwinęła się w locie i miękko przeturlała. Joanna pisnęła ze strachu, lecz potwór nie miał zamiaru podnosić się z gleby. W zamian uniósł wszystkie cztery łapy ku górze, a Franek ze śmiechem zaczął go czochrać po smolistym futrze. Widząc niemądrą minę Joanny, chłopak wybuchnął niepowstrzymanym śmiechem.
– Jak się panience podoba nasza Myszka? To pies obronny – nikt nie podejdzie, gdy widać go w obejściu. Na szczęście nie wiedzą, że serce ma ze złota. Nawet na szczury nie poluje, gdy swawolą pod jego nosem. Mysza, siad! – Na tę komendę psisko podniosło się wreszcie z klepiska, otrząsnęło z pyłu i usiadło.
– Co to za rasa? – zapytała Joanna słabym głosem, z sercem wciąż jeszcze bijącym z nadmierną prędkością. – Nigdy czegoś takiego nie widziałam.
– To mastif angielski, jedyny w okolicy. Alfred go tu sprowadził ze dwa roki temu, ale nie chciał powiedzieć, skąd go wziął. Ja tam zaraz wiedziałem, że będzie z niego bydlę, miał takie wielkie łapy jak żaden inny szczeniak. – Tu pokazał dłońmi dokładnie, jak wielkie. – Niech teraz panienka uważa i stanie mu naprzeciw. – Joanna usłuchała, choć wciąż z lekką obawą.
– Mysza, łapa! – wykrzyknął Franek, szczęśliwy, że może się komuś pochwalić ulubieńcem. Myszka rzucił Joannie przeciągłe spojrzenie, po czym z elegancją uniósł prawą kończynę do góry.
– No tak, bardzo... ładnie – niepewnie pochwaliła psa Joanna.
– Teraz musi panienka mu podziękować, bo inaczej się obrazi i cała sztuczka na nic.
– Podziękować? Jak? – zdumiała się Joanna. – Mam dygnąć...?
Franek przyjrzał się jej przeciągle.
– Nie miała panienka nigdy zwierzaka, prawda? To nic, tu na pewno coś dobrego znajdziemy. Wystarczy złapać jego łapę i potrząsnąć, a potem powiedzieć „dobry piesek”.
Joanna ujęła w dwa palce kosmatą łapę i delikatnie uniosła do góry. W kontraście z jej delikatnymi, białymi dłońmi, kończyna psa wyglądała na jeszcze większą i jeszcze bardziej smolistą niż w rzeczywistości.
– Dobry piesek – powiedziała, a mastif, uszczęśliwiony zaspokojeniem wymagań swej nowej przyjaciółki, z entuzjazmem zaczął ośliniać jej suknię.
– Mysza, do nogi – rzucił komendę chłopiec, widząc, że Joanna zupełnie sobie nie radzi z tym nadmiarem psiej miłości.
Resztę posiadłości obeszli już we trójkę.

3 komentarze:

Matylda pisze...

Ale uroczy psiak*o* Uwielbiam takie, osobiście mam małego kundelka, ale ciotka ma przyjazne nastawione wieeeelkie bydlaki, których rasa wypadła mi z głowy, w każdym razie w szczeniackim wieku, ogony im obcinają...
Znowu pierwsza? -.- No jaaak... Nie lubię tego, bo po tekście się płynie, bohaterowie są żywi, nie ma sztuczności, problemu z wyobrażeniem sobie danej sytuacji, no ale cóż, dobrą lekturę wyparły best-sellery, których ff cieszą się większą popularnością niż taka historia jak Twoja, a szkoda.

Gayaruthiel pisze...

Wiesz, dlatego odpowiadam na twoje komentarze dopiero teraz, bo kompletnie nie spodziewalam sie, ze ktokolwiek tu kiedykolwiek zajrzy :D

Wiesz, temat niemedialny, nie ma romansu, nie ma popularnych zespolow muzycznych ani paranormali, nuda :D

Matylda pisze...

A ja lubię sobie w nocy szukać ciekawych zajęć - a właśnie takim było czytanie Twojego bloga^^

Nie zgadzam się, że nuda, ja się nie nudziłam!

Ale masz rację wszechobecne fangirly z pewnością, by tu, niestety, nie zajrzały, ich strata.

Prześlij komentarz