Odcinek 9

wtorek, 23 lipca 2013



Gdy Joanna po śniadaniu zajrzała do kuchni, zastała w niej całą domową służbę. Alfred siedział przy stole, Madejowa jak zwykle mieszała w garach, oboje zaś wyraźnie starali się nie zauważać się wzajemnie. Panowała wyraźnie napięta atmosfera. Dziewczyna powstrzymała się od przewracania oczyma i postanowiła na razie nie poruszać delikatnych, prywatnych tematów.
– Słuchajcie, zastanawiałam się... przecież mamy psy. Dlaczego żaden nie pilnował pola? – Alfred skrzywił się, ale równocześnie napięcie wyczuwalne w kuchennym powietrzu wyraźnie zelżało.  
– Jakie tam psy... Ta atrapa psowatości, Myszka, w najlepsze spał w stajni. A drugi, Fidelis, ze starości jest głuchy na oba uszy i ślepy na jedno oko. Owczarka wypożyczyliśmy akurat sąsiadom do zaganiania stada. Franek złapał nam szczura, napoiliśmy gadzinę wodą z poidła – wzdął się i padł. – Na te słowa zapadła głucha cisza. Joanna czuła, jak myśli rozbiegają jej się w kilku kierunkach naraz. Więc jednak! Nic jej się nie przywidziało, faktycznie ktoś się zakradł. Kto im tak źle życzy? Czyżby rzeczywiście Ostrzalscy tracili nerwy i zniżali się do tak brudnych zagrań? I ona ma tam dzisiaj iść? Przecież ją tam zamordują i rzucą owcom na pożarcie!
– Prawo gościa nawet dla nich jest święte. Nie odważyliby się – powiedziała siedząca dotąd cicho Klotylda. Joanna musiała przyznać, że służąca coraz bardziej ją zastanawia. Na co dzień nie rzucała się w oczy, dawała się przytłaczać innym, być może nawet celowo. Gdy jednak jej się przyjrzeć i przysłuchać... podejrzanie dużo wiedziała o morderstwach, truciznach i tym podobnych sprawach. Joanna od jakiegoś czasu zabierała się do tego, by wyciągnąć z Franka jakieś plotki na temat Klodzi, ale ciągle coś rozpraszało jej uwagę. Teraz też: wizyta u Ostrzalskich nagle z trudnej urosła do potwornie trudnej. Czego też oni mogą chcieć?
No cóż, nie pozostawało jej nic innego, jak tylko pójść i się przekonać. Znów wybrała się na piechotę; po życiu spędzonym w mieście takie spacery były dla niej źródłem ogromnej przyjemności. Tym razem ubrała się w strój wizytowy tak, by nikt nie pomylił jej ze służbą. Jedynie botki założyła praktyczne, sznurowane, z licowej, brązowej skóry. Zdenerwowanie sprawiło, że prawie biegła, dopiero przy posiadłości Ostrzalskich uświadomiła sobie, co robi i jak to wygląda, i spróbowała się uspokoić. Szczęściem, tym razem burkliwego sługi nie było widać na horyzoncie. Dwóch zgredów to i tak było o dwóch za dużo, jak na możliwości wrażliwej panienki z dobrego domu. Uniosła dłoń, by zapukać do drzwi, lecz zanim ją opuściła, otworzyły się szeroko. Stała w nich zahukana, młoda dziewczyna, być może w wieku Joanny, lecz zabiedzona i dużo chudsza. Czarne włosy wyglądały na nieczęsto czesane, a blada cera miała niezdrowy odcień żółci.
– Prosimy do bawialni, panienko. Pan Ostrzalski oczekuje – powiedziała służąca cicho, po czym poprowadziła dziewczynę w głąb domostwa. Bawialnia Ostrzalskich diametralnie różniła się od pokoju, w którym podjęto Joannę u hrabiny Tradóchowskiej. Bure ściany, ciemne meble wykończone strzelistymi ornamentami, wyblakłe fotele o zielonych aksamitnych obiciach, przetartych tu i ówdzie – wszystko to pokrywała nierównomierna warstwa kurzu. Wyraźnie było widać brak kobiecej ręki. Joanna usiadła na jednym z foteli, w ostatniej chwili opanowując odruch wytrzepania siedziska. Podniosła wzrok na milczącego gospodarza. Przyglądał się jej beznamiętnie, być może nawet z pogardą. Jego twarz była wyjątkowo niemiła, nie wyglądał na człowieka, który się kiedykolwiek uśmiechał. Odpychające wrażenie pogłębiał złamany nos i brodawka umieszczona u jego podstawy. Wyrastały z niej pojedyncze sztywne włoski i Joanna musiała starannie pilnować, by nie wpatrywać się w odrażającą narośl. Gdy milczenie przedłużało się, dziewczyna postanowiła przełamać ciszę.
– Dlaczego chciał się pan ze mną widzieć? – spytała wprost, lekceważąc konwenanse. Jakoś nie wydawało jej się, by ktokolwiek w tym domu się nimi przejmował.
– Sprzedasz mi ziemię – oświadczył Ostrzalski, podtrzymując bezpośredni ton rozmowy.
– Dlaczego miałabym? – spytała Joanna, modląc się w duchu, by brzmiało to zimno i wyniośle, a nie dziecinnie.
– Bo nie chcesz wiedzieć, jak daleko mogę się posunąć, by ją zdobyć – odparł Ostrzalski tonem wypranym z emocji.
– Do trucia krów? Nie wyszło – rzuciła dziewczyna, po fakcie orientując się, co też właśnie powiedziała. Nie planowała przecież żadnych konfrontacji. Ostrzalski zesztywniał i rzucił jej wściekłe spojrzenie.
– Wyjść! – syknął, po czym wyszedł z pokoju. Oburzona dziewczyna zerwała się na równe nogi, lecz już nawet plecy gospodarza znikły jej z widoku. Najwyraźniej audiencja była skończona.
Gdy była już w połowie drogi pomiędzy włościami, dogonił ją jeździec na czarnym rumaku. Młody Ostrzalski spojrzał na nią chmurnie z wysokości wierzchowca.
– Słuchaj... – zawahał się – dziewczynko – zaczął znowu, po czym skrzywił się, jakby go dopadł koszmarny ból zębów i pogalopował z powrotem w stronę swojego majątku. Joanna patrzyła na coraz mniejszą postać osłupiałym wzrokiem, dopiero po dłuższej chwili otrząsnąwszy się z wrażenia. Co to miało być? Czy kłopoty z komunikacją są u nich rodzinne? A może... – Nagła myśl wydała jej się zbyt nieprawdopodobna, by mogła być prawdziwa – może młody Ostrzalski ma jeszcze większe problemy z nieśmiałością niż ona sama?

* * *

Nadszedł wreszcie wyczekiwany przez Joannę dzień wyprawy do lasu. Do pomocy wzięto żony i córki okolicznych chłopów, wszyscy rozstawili się tak, by móc widzieć swych sąsiadów po obu stronach i ruszyli tyralierą w las. Szybko okazało się, że zbieranie jagód nie jest tak proste, jak mogłoby się wydawać; mijała godzina za godziną, a Joannie jeszcze nie udało się zapełnić koszyka i szybko została w tyle.
"Jagody są głupie" – mruknęła w końcu pod nosem i zaczęła zbierać grzyby. Ponieważ tego też nie robiła wcześniej, znów oparła się na wiedzy wyniesionej z bogato ilustrowanych książek: zbierała te największe, najbardziej kolorowe i wzorzyste. Dopiero, gdy zapełniła nimi drugi koszyk, podniosła głowę znad runa leśnego i zaczęła się martwić. Towarzysze zbieracze gdzieś znikli, została zupełnie sama. Co więcej, zupełnie nie rozpoznawała miejsca, w którym się aktualnie znajdowała. Mgliście przypominała sobie, że powinna kierować się w tę stronę, po której rośnie mech – niestety dla niej, drzewa były omszałe równomiernie ze wszystkich stron.  Spróbowała zawołać, lecz echo wróciło jej słowa, zniekształcone i przerażające. Dziewczyna poczuła się mocno niepewnie. Tylko nie wpadaj w panikę. Panika to najgorsze, co teraz może cię spotkać" – pouczyła się. Plan. Potrzebujesz planu." Rozejrzała się wokół ze skupieniem. W jednym z kierunków gąszcz wydawał się odrobinę mniej mroczny niż pozostałe. Postanowiła więc iść w tamtą stronę, zakładając, że las nie może być nieskończony, więc prędzej czy później musi się wreszcie skończyć.
Po kilku kolejnych godzinach, gdy nie czuła już nóg, dotarła do niewielkiej polanki i postanowiła odpocząć. Zjadła jagody i zaczęła się przymierzać do grzybów, kołatało jej się jednak w zakamarkach pamięci, że grzyby powinno się gotować przed spożyciem. Nie miała jak skrzesać ognia i nie umierała jeszcze z głodu, postanowiła więc zostawić sobie tę opcję jako ostateczność. Rozejrzała się uważnie i odkryła, że nie ma pojęcia, z której strony przyszła. Zauważyła za to krzak pełen dojrzałych, ciemnych pojedynczych jagód wielkości wiśni. "Przynajmniej nie umrę z głodu". Poczuła ogromną senność, adrenalina i wyczerpanie wygrały z niepokojem i dziewczyna zasnęła pod dębem, obok rosłego krzaku wilczej jagody i z koszykiem pełnym muchomorów.
Obudził ją koszmarny wrzask mordowanego zwierzęcia. Nieludzki kwik przeszył puszczę, następnie rozległo się przeraźliwe skomlenie. Trwało dłuższy czas, aż w końcu wszystko ucichło. Serce Joanny łomotało rozpaczliwie, jakby próbowało wyrwać się z klatki piersiowej. Wyraźnie poczuła, że za chwilę udusi się z emocji. Zerwała się na równe nogi i zaczęła uciekać w przeciwnym kierunku. Było już ciemno, więc nie widziała, dokąd właściwie biegnie; iglaste gałązki szarpały jej włosy, a ciernie rozdzierały suknię. Wypadła zdyszana na kolejną polanę i zamarła. W świetle księżyca srebrzył się potwór. Porośnięty sztywną szczeciną, wyposażony w mordercze kły stwór obdarzony był też splątanymi liniami blizn, będących pamiątką po rozlicznych starciach, z których zawsze wychodził zwycięsko.
Na razie jeszcze behemot jej nie widział, a dzięki bezwietrznej pogodnie nie mógł jej też wywęszyć. Joanna stała jak zaczarowana, wpatrując się w bestię. Nagle zza wielkiego zwierza wysypały się śliczne, maleńkie potworki. Dziewczyna na ten widok westchnęła z zaskoczenia, czym zwróciła na siebie uwagę stwora. Wydał z siebie ochrypły ryk i zwrócił nastroszony łeb ku przerażonej Joannie.
Pierwsza strzała przeszyła powietrze, nie trafiając w cel, lecz druga ugodziła bestię pod łopatką. Zranione zwierzę zawyło boleśnie i zaszarżowało w stronę tajemniczego napastnika. Wpadli w chaszcze, siłując się, dopiero po kilku minutach szamotanina ustała. Znów zapadła głęboka cisza, tylko młode potwora cicho kwiliły na łące. Powoli, żeby ich nie przestraszyć, dziewczyna skierowała się w stronę pobojowiska. Wielkie cielsko potwora przygniatało ubranego na czarno mężczyznę; żadne z nich nie poruszało się. Ku swojemu wielkiemu zdumieniu, dziewczyna rozpoznała w myśliwym młodego Ostrzalskiego. "Ze wszystkich ludzi na świecie..." jęknęła w duchu. Pogładziła go delikatnie po policzku, akurat odzyskiwał przytomność. Skupił wzrok na jej twarzy, po czym jęknął przeciągle.
– Czy panna musi ciągle pakować się w kłopoty? – wychrypiał z trudem. Dziewczyna z przerażeniem zauważyła, że dziedzic ma rozharataną nogę, a paszcza zwierzęcia zacisnęła się w śmiertelnym wysiłku na jego nadgarstku. Myśli dziewczyny wirowały. Oczywistym było, że to ona musi mu pomóc, tylko jak to zrobić? – Gdzie jesteśmy? Daleko od waszego domu?
– Niedaleko... jakieś piętnaście minut drogi na wschód las zaczyna się przerzedzać.
– Gdzie jest wschód?! – zapytała z rozpaczą dziewczyna. Ostrzalski pozgrzytał zębami i wysilił się na odpowiedź.
– Tam, gdzie zaczyna się rozjaśniać. Nad tą sosną. Biegnij szybko, tylko nie połam nóg.
– Przecież nie będę wiedziała, jak wrócić! – Joanna zdała sobie sprawę z kolejnego problemu.
– Przy pasie mam róg myśliwski. Odepnij go i podaj mi. Za pół godziny będę weń dąć, akurat powinniście docierać do ściany lasu. Biegnij... nie wiem, jak długo jeszcze wytrzymam – powiedział, a dziewczyna widziała, jak bardzo te słowa raniły jego dumę. Ruszyła bez słowa.
Biegła i biegła, modląc się, by nie trafić na wilki. Gdy w oddali ujrzała światła, mało nie spłakała się ze szczęścia. Dobiegła do drzwi i załomotała w nie resztką sił. Tym razem sam senior Ostrzalski otworzył drzwi, odruchowo odskakując, gdy dziewczyna przewróciła się mu do stóp.
– Co to ma znaczyć? – warknął.
– Młody... Ostrzalski... kona w lesie... – wydyszała dziewczyna, podnosząc się na kolana.
– Czyś ty zwariowała? Co się stało, mów zaraz! – krzyknął, potrząsając ramionami niespodziewanego gościa.
– Potwór... – wyjęczała dziewczyna, po czym rozpłakała się. Ostrzalski nie zwlekał dłużej. Kazał siodłać konie i wypuścić psy. Sam dosiadł jednego z rumaków, po czym posadził przed sobą odzyskującą przytomność sąsiadkę.
– W którą stronę? – syknął. Joanna drżącą ręką wskazała kierunek, z którego wydawało jej się, że przyszła.
– Słuchać rogu... – wyszeptała jeszcze. Po kilku minutach galopady psy podchwyciły trop. Po wejściu do lasu zwolnili, konie nie mogły poruszać się szybko w gęstwinie. Naraz rozległ się dźwięk rogu, trzeźwiąc dziewczynę.
– Schwyć psy! – krzyknęła.
– Co? – warknął wściekle Ostrzalski.
– Schwyć psy, mówię! To bardzo ważne! – Sąsiad zaklął szpetnie, lecz usłuchał dziewczyny. Zsiedli z koni. Ochrypła melodia po raz drugi rozniosła się po ciemnej puszczy. Po kilku chwilach udało im się odnaleźć dziedzica. Leżał półprzytomny i śmiertelnie blady tam, gdzie go zostawiła. Przez moment Joannie wydawało się, że uśmiechnął się słabo na jej widok.
– Upolowałem obiad – oznajmił, po czym stracił przytomność. Robiło się już coraz jaśniej, na tyle, by móc rozpoznać, jakiego rodzaju bestia o mało nie usiekła panicza. Wielki dzik wciąż zaciskał szczęki na ręce dziedzica. Wtem rozległo się ciche kwilenie i na miejsce zbrodni wpadły cztery małe warchlaczki.
– Co za idiota. Porwał się na karmiącą lochę! – wykrzyknął zdumiony szlachcic. – No cóż, nie ma tego złego... Służba! Ściągnijcie to truchło i opatrzcie mi syna. Na nosze z nim! A młode zarżnąć! – polecił służbie.
– Nie! – Joanna rzuciła się pomiędzy starego a młode. – Nie waż się ich tknąć.
– Czego znowu, głupia? Przecież bez matki i tak zdechną. No, chyba, że jesteś z tych, co sądzą, że cierpienie uszlachetnia, i mrąc z głodu pewniej zapukają do piotrowej bramy niż lądując na moim stole za jednym poderżnięciem gardła. Ten twój księżulek nie uczył, że zwierzęta nie mają duszy?
– Nie umrą z głodu. Ja się nimi zajmę – powiedziała dziewczyna z całą stanowczością, na jaką było ją stać. Ostrzalski wybałuszył oczy, po czym parsknął tak głośnym śmiechem, że warchlaki spłoszyły się, odbiegając znów na polanę. Kiedy już opanował się, otarł łzy z oczu i zapytał:
– Jak?

8 komentarze:

Delta pisze...

Mysza atrapą psowatości? Toż to potwarz :D

Klocia, która zna się na morderstwach, faktycznie jest podejrzana. Czyżby miała Tajemnicę (koniecznie przez wielkie T)?

"... dziewczyna zasnęła pod dębem, obok rosłego krzaku wilczej jagody i z koszykiem pełnym muchomorów."
Wiedza Joanny na temat przetrwania w lesie zrobiła mi dzień. Znaczy noc. Wczorajszą. Ale jak dzisiaj patrzę sobie na to zdanie to i tak się szczerzę.

Czy ja słusznie wyczuwam nawiązanie do dzika w pewnej książce, czy to moja nadinterpretacja?

"Znów zapadła głęboka cisza, tylko młode potwora cicho kwiliły na łące."
A to oni na polanie nie byli?

"Dziewczyna z przerażeniem zauważyła, że dziedzic ma rozharataną nogę, a paszcza zwierzęcia zacisnęła się w śmiertelnym wysiłku na jego nadgarstku."
Ona zorientowała się, że dzik go gryzie, dopiero po tym, jak pogładziła (Młodego, nie dzika) po policzku? Coś mi z tym nie pasuje, sama nie wiem.

"– Młody... Ostrzalski... kona w lesie... "
Jakie to tró :3

"– Słuchać rogu..."
Trzecie kropka jest na czerwono.

Podobał mi się ten odcinek, a ja nie umiem komentować rzeczy, które mi się podobają, więc wiesz...

To powiem tylko, że pomimo scen wielce dramatycznych, przy czytaniu śmiałam się do monitora, a Młody to "Ryceż na białym hors", tylko bardziej. O.

(i chcę więcej)

Gayaruthiel pisze...


Raczej nadinterpretacja. W ogole poczatkowo mial byc wilk, ale dziki sa bardziej swojskie.

Byli na polanie, byli - moj fail:P

Rozwaze dopisanie jej wiekszej empatii w scenie lesnej :D

Dziekuje pieknie za zainteresowanie! :)

kfiqu pisze...

Pierwsze wrażenie, pierwszy plus: tytuł. Długi, ciekawy, intrygujący, dodatkowo przewrotny, doskonale pasuje do na wskroś humorystycznej treści.
Żeby trÓ tradycyi stało się za dość: Szablon też ładny.

Podoba mi się sposób, w jaki opisujesz świat, niemniej apeluję o większe wyczucie w zabiegu stylizacji. Nie ma z tym jakiegoś większego problemu, jednak ten fragment z odcinka 6: "uwalała kawałkiem czekoladowego ciasta" trochę zgrzyta. Może nie wymuszone, ale nie pasuje do całokształtu narracji spersonalizowanej.
Stylizacja na imć Paska zaś wyszła naprawdę zacnie - choć i tutaj nie uniknęłaś drobnych skaz, zdarzyło się kilkukrotnie użycie dość nienaturalnej składni, a "mianowano mnie krwi błękitnej naczyniem" to już imo lekka przesada.
Takie moje małe skrzywienie odnośnie formy - w zapisie fragmentów z księgi otwierającym wielokropku spacja a to się pojawia, a to nie (analogiczna sytuacja w przypadku wielokropka zamykającego). Prosiłbym o ujednolicenie zapisu w ramach całego tekstu.
No i jeszcze na temat fragmentu trÓ romansu - "W swej wyobraźni głębinach niezmierzonych zamarła w oczekiwaniu" - Oreo? :D

Nie rozumiem apeli o większą asertywność bohaterki, a widzę, że w tym rozdziale już coś się zaczyna zmieniać, więc ostrzegam, by przypadkiem nie zniszczyć jej charakteru. Nasza Joanna jest taka, jaka być powinna - żyjąca prawdami objawionymi z romansów (kolorowe grzybki z lasu!), nie nauczona żadnego życia, nie posiadająca elementarnej nawet wiedzy na temat wsi. W połączeniu z jej nieśmiałością jest to mieszanka... noo, może nie wybuchowa, bo to nie ten temperament, ale na pewno godna uwagi. Podobają mi się jej fochy - "Jagody są głupie" - to takie trÓ. Rozwalają mnie jej wizje (błaganie o rękę wśród wdeptanych w błoto piór kurzęcych - swoją drogą: kurzych - warto zapamiętać) oraz konfrontacje z Madejową, świetny humor, lekki styl, tak trzymać.
Pozostanę przy humorze, bo tego nigdy za dużo. Ómarłem przy parchatym ziemniaku i "On sam pewnie raczej składa owce na talerzu szatanowi", kwii <3
Ubóstwiam filozoficzne pytania i tyrady Madejowej. "– Czego się drze? – spytała Madejowa z zainteresowaniem", "Ni ma toto wiary w Madejową, oj ni ma". No i co tutaj można więcej napisać?
(Jeśli chodzi o jej dziecko z Alfredem... mam nadzieję, że nie zaciąży. Już trochę za stara, nie?)
Hrabina przypadła mi do gustu, chociaż w pewnym momencie nasunęła mi skojarzenia z babcią z powieści panien L. Mam nadzieję, że nie pójdziesz tą drogą, a moje skojarzenie było zupełnie niewinne.
Klodzia, Klodzia. Znawczyni trucizn - mówię wam, to ona truje te zwierzęta, a jej celem jest przejęcie gospodarstwa za pomocą trucizny i wiernej służby. Tak, to ma sens.

Humor humorem, ale na horyzoncie majaczy nam mhoczny trÓlawer i trÓ miłoźdź! To takie słodkie, że jest równie nieśmiały jak nasza hirołina, ale nie takie przeszkody pokonywano. Zakochał się od pierwszego wejrzenia, już w kościele. I wiem, czemu go Joanna nie urzekła, gdy przyszła pod drzwi jego siedziby. Otóż wyraźnie stoi napisane: "Szczęśliwie nie zdawała sobie sprawy z tego, że to konkretne odzienie postarza ją o przynajmniej dziesięć lat". No, i jak się miał zachwycić? Ale później się przebierze, a nic tak nie sprzyja miłoździ jak możliwość wykazania się przed damą - od razu widać efekty. Co prawda nie ratował przed gwałtem, ale locha też by ją nieźle poturbowała. Uśmiechnął się ponoć, tak? I bohaterka właśnie na to zwróciła uwagę w całej tej stresującej sytuacji? No, no. Co tu dużo mówić, ten wątek mnie najbardziej zainteresował (bo po prawdzie nie rozwinęłaś jeszcze żadnego innego wartego większej uwagi). Czekam na rozwój wypadków.

kfiqu pisze...

No właśnie, to chyba najważniejsze - czekam na rozwój wypadków. Bo pojawiły się dobrze zarysowane postaci, kilka ciekawych fragmentów historii rodzinnych, jakieś trutki, jakieś siedziby szatana (o, wsi spokojna, wsi wesoła...), mhroczny (chyba) trÓlawer i jego ojciec, już widzę te wojny rodzinne. Jakieś gąski, archaniołowie. Jedynie kucyponków nie stwierdzono. Masz u mnie dużego plusa za opisy spraw związanych z hodowlą jedwabników i wytwarzaniem jedwabiu. Czekam na kolejne notki, gdyż na razie właściwie nie ma nad czym dłużej dumać.

Do skomciania.

(Ilość "trÓ" w tym komentarzu przekroczyła wszelkie dopuszczalne przy takiej historii limity. Nie jest dobrze).

Gayaruthiel pisze...

Czesc! Dzieki za zwrocenie uwagi na potkniecia stylistyczne, czasem musze sie ostro pilnowac by nie uwspolczesniac tego co mowia i mysla. Co do paska zas przygotowalam sie solidnie, czytajac jego pamietniki naprzemiennie z pisaniem. I powiem ci: to szkodzi, bo jak raz wejdziesz w ten styl wypowiedzi,t o potem trudno z niego wyjsc :D
*dopisuje wielokropki do listy poprawek*

Przy tru romansie tam, gdzie nie pisalam sama, podalam podziekowania, nie?:D

Zebys ty wiedzial, jak one w becie mi wyzywaja te biedna Joaske, od idiotek, bezmogow i ameb...

Madejowa jest dosc wiekowa, ale skad niby Joaska ma wiedziec, jak dziala ciaza, przeciez jej matka predzej by umarla, niz odniosla sie do "tych spraw" :D

Zbieznosci z babcia panien L nie ma, zauwaz, ze ich babcia sie prawie nie odzywa, a ta u mnie nie moze przestac gadac. Tamta jest wyniosla i zimna, a ta moja serdeczna. A ze nabija sie z Joaski - trudno sie nie nabijac, kiedy sie tyle zylo i tyle widzialo, i natyka sie na taka niewinna lelyje. Troche sie czlowiek natrzasa, ale troche czuje melancholie, nostalgie i tesknote.

Watek przewodni jest jeden, tyle, ze caly czas zmienia mi sie jego wizja. A to wszystko co dzieje sie do okola, to w zamierzeniu ma byc takie bleblanie, jak w ani z zielonego wzgorza, czy domu nad rozlwewiskiem, ot, obrazki z codziennego zycia, ku pokrzepieniu.

Zanim napisalam slowo o jedwabnikach, najpierw przejrzalam tone filmikow na YT i opisow w sieci. Forumu wymusza research nawet w niepowaznych opkach :D

Dziekuje za taki piekny i dlugi komentarz! :D

Leleth pisze...

Moja babcia nie jest wyniosła i zimna!

Sileana pisze...

Obiecałam, że jak przeczytam, to się podzielę dobrym słowem.

Trochę to rwane, bardziej na początku, ale wygląda to tak, jakbyś nie miała konkretnego pomysłu i pisała na pałę, co akurat na palce podejdzie.
A wszystko to pędzi, pędzi, tak, jakby sytuacja zajmująca więcej niż dwa akapity miała zabić.

Im dalej, tym lepiej.
Główna bohaterka durna jak sto pięćdziesiąt, ale sympatyczna. Jak na miastową mimozę to i tak twardo się trzyma. Co mi się nie podoba, to trochę imperatyw blogaskowy w ostatniej części, żeby tylko ją zgubić w lesie - normalnie miałaby przy sobie kogoś, kto by jej z oka nie spuścił i pilnował, żeby zbierała to, co trzeba i nigdzie nie polazła. Noale.

Poza tym, uwielbiam zbieraninę bożejewską. Humor. Kotki! Warchlaczki! (Co ona z nimi niby zrobi?O_o)

Unknown pisze...

Cześć jestem z ocenialni. Chciałam Cię poinformować, że nie mogę ocenić Twojego bloga więc jeśli chcesz mieć go ocenionego to wybierz inną osobę, albo zrezygnuj z oceny. Przepraszam za kłopoty.

Prześlij komentarz