Odcinek 12

czwartek, 19 marca 2015


List był tak niepozorny, że nieomal został przeoczony, kiedy spłynął ze stosu dokumentów na podłogę. Na szczęście argusowemu oku Madejowej niewiele mogło umknąć, podniosła więc brązową kopertę i od razu ją otworzyła. Gdyby ktoś obserwował teraz groźną kucharkę, zauważyłby, jak nastroszone brwi najpierw marszczą się, by po chwili unieść się w oznace wielkiego zdziwienia. Nikt jednak tego nie robił, toteż nikt nie mógł przygotować Joanny na tę wiadomość: rodzice jadą z wizytą.
Dlatego właśnie Joanna, po usłyszeniu hiobowych wieści, w pierwszym odruchu uciekła do sadu. Dopiero gdy wbiegła pomiędzy rzędy drzew, uginające się od słodkich jabłek, uświadomiła sobie, że sama nie wie, co ją tak przeraziło. Najtrudniejszym dla niej było ponowne spotkanie ludzi, których dopiero co miała okazję ujrzeć w innym świetle i skonfrontowanie swoich wyobrażeń z przyzwyczajeniami i z rzeczywistością. No i… po co właściwie tu jadą?

– Madejowa cię pochwaliła – powiedział Ludwik z zadumą, gdy następnego dnia śniadali wspólnie w jadalni. Matylda wolała zjeść w łóżku, wymawiając się bólem głowy. Joanna prychnęła w sałatkę, krztusząc się kawałkiem pomidora. Na szczęście miękkie warzywo łatwo dało się spacyfikować, i gdy dziedziczka mogła znów normalnie oddychać, wykrztusiła:
– S… łucham?
– Tak, też nie mogłem w to uwierzyć, bez urazy. Wygląda na to, że zrobiłaś na niej całkiem niezłe wrażenie, choć może to dlatego, że na początku nie widziała dla ciebie w ogóle żadnej nadziei. To też bez urazy…
– Nie szkodzi, rozumiem – powiedziała Joanna z krzywym uśmiechem, myśląc o niektórych ze swych potknięć. Dziwnie się czuła, siedząc wspólnie znów z ojcem  przy jednym stole. Przyjrzała się sieci zmarszczek przy oczach, imponującym wąsom. Miała wrażenie, że mimo pozorów spokoju, coś męczy i podgryza seniora rodu od środka. Niespodziewanie poczuła przypływ odwagi. – Ojcze… zastanawiałam się nad tym od pewnego czasu. Wolałabym tu zostać. W Białymstoku i tak nie macie ze mnie żadnego pożytku, a tylko trwonicie na mnie swoje nerwy i majątek, który tutaj mogę chociaż próbować pomnażać. Po raz pierwszy czuję się za coś odpowiedzialna, po raz pierwszy widzę jakiś sens w tym, co robię.
– Rozumiem, ale twoja matka… – zaczął Ludwik z westchnieniem.
– Chce, bym zaczęła się ubierać i zachowywać odpowiednio do swojego stanu, bym czym prędzej wyszła za kawalera z przyszłością – bądź przeszłością, byle odpowiednio ozłoconą – i grzecznie wtłoczyła się w wyznaczoną dla mnie ramkę? – zapytała dziewczyna spokojnie.
Ludwik spojrzał na swą córkę z zadumą. Na co dzień zgadzał się z opiniami Matyldy, wysoko też cenił sobie święty spokój, jaki przynosiło życie w zgodzie z połowicą. Tym razem jednak widział w Joannie coś, czego nie dostrzegał w niej nigdy wcześniej, jakąś dojrzałość i pewność siebie, jakiej dziewczyna nigdy nie miała. Nie był ślepy, widział, że pobyt na wsi, zamiast złamać Joannę, wzmocnił ją, dał jej więcej niż wszystkie guwernantki razem wzięte.
– Nawet gdybym przystał na twoją prośbę... jak sądzisz, co będzie się działo po mojej śmierci? – Wystarczył jeden rzut oka na zaokrąglone nagle oczy dziecka, by uświadomił sobie, że Joannie jeszcze nigdy nie przyszło do głowy, że ojciec mógłby umrzeć. Oczywiście, była świadoma faktu, że na wszystkich kiedyś przyjdzie kres, ale do tej pory ewentualny zgon Ludwika był opcją tak odległą w czasie, że wręcz abstrakcyjną. Niespodziewanie dla siebie, ojciec poczuł przypływ ciepłych uczuć dla tego najmniej udanego, najsłabiej poznanego ze swoich potomków.
– Dziecko, pozwól, że porozmawiam z tobą jak z dorosłym człowiekiem. Masz dwóch braci, o siostrach nie wspominając. Po mojej śmierci to Marek, jako najstarszy, dostanie tę wieś w spadku. Będzie musiał was oczywiście spłacić, ale to do niego będzie należeć decyzja, co z tobą dalej zrobić. Co, jeśli grzecznie podziękuje ci za pomoc, ale będzie wolał samodzielnie podejmować wszystkie decyzje? Przy obecnym stanie majątku pewnie trzeba będzie spieniężyć nasze białostockie mieszkanie, a Matylda będzie zmuszona przenieść się na wieś. Jesteś pewna, że po latach swobody będzie ci łatwo pogodzić się z jarzmem narzucanym przez brata i matkę?
Patrzył, jak w miarę jego słów Joanna coraz niżej opuszcza głowę i kuli ramiona. Zmarszczył brwi ze zniecierpliwieniem, podświadomie oczekując tak mu dobrze znanych i nużących szlochów i desperowania. Ku jego zdumieniu, po chwili ciszy, Joanna wyprostowała się ponownie i rzuciła mu poważne spojrzenie spod zbielałych od słońca rzęs.
– No cóż – powiedziała, siląc się na spokój. – Wydaje mi się, że nie mam innego wyjścia, jak tylko naprawić stosunki z bratem i skupić się nad dochodami Bożejewa tak, by niczego nie trzeba było sprzedawać.
Ludwik uniósł brew, spoglądając na Joannę z zainteresowaniem. Nie takiej reakcji się spodziewał. Odchrząknął.
– Zdajesz sobie, mam nadzieję, sprawę z tego, że w obecnej sytuacji ta wieś przynosi nam więcej zgryzoty niż pożytku?
– Tak, Alfred pokazywał mi księgi.
– I jesteś pewna, że zrozumiałaś, co widzisz? – Joanna posłała mu zranione spojrzenie, które starczyło za odpowiedź. – No dobrze, nie sądzę, byś zdołała narobić tu zbyt wielu szkód, zresztą ufam, że służba powstrzyma cię w krytycznej chwili. – Ludwik pomilczał jeszcze trochę, niepewny, jak skończyć tę niewygodną dla siebie rozmowę. – Wybacz, ale czuję, że muszę się przewietrzyć. Kiedyś uwielbiałem spacerować między polami, słyszałaś już tę niedorzeczną historię o diable w zagajniku?...
Gdy Ludwik wyszedł, Joanna pozwoliła sobie na jęk pełen frustracji. Dlaczego teraz, kiedy wreszcie znalazła coś, co nadawało jej życiu jakikolwiek sens, musiała stoczyć prawdziwą walkę o utrzymanie tego, co inni dostawali bez najmniejszego wysiłku, ot tak po prostu, rodząc się pierwsi? Marek... Joanna nigdy nie była z nim blisko, nie dość, że był starszy i nie bawił się z, jak to określał, oseskami, to jeszcze miał własne, męskie rozrywki, do których siostry ani nie miały dostępu, ani też szczególnie się o niego nie starały – polowania i politykowanie nigdy ich nie interesowały.
Nie widziała Marka, odkąd pojechał na studia prawnicze do Dorpatu, pięć lat temu. Choć ojciec zżymał się, że wybór syna padł na rosyjską uczelnię, nie mógł odmówić słuszności słowom, że Dorpat jest najbardziej polskim ośrodkiem akademickim na wschodzie oraz że dziedzicowi przyda się biegła znajomość prawa w tych niespokojnych czasach. Co prawda Marek odebrał już dyplom, jednak nie spieszył się z powrotem do domu, praktykując u co bardziej poważanych radców i samodzielnie pokrywając lwią część swoich wydatków.
W zasadzie tylko na finansach Joanna opierała nadzieję na przekonanie brata do swych racji – może gdyby oddała mu swoją część spadku, pozwoliłby jej zostać tu do śmierci...? Może nawet byłby skłonny czasem wysłuchać jej rad? Joanna wyobraziła sobie nagle Marka i jego żonę, zajmujących sypialnię jaśnie państwa, ich liczne dzieci rozsypane wśród pól jak chabry i maki, oraz siebie samą, skuloną w kącie na poddaszu, zdziwaczałą starą pannę, której z litości ofiarowano wikt i opierunek. Przewróciła oczyma, próbując zmienić wizję. Tym razem zobaczyła siebie z kluczami przy pasie, w jakimś obcym, ciemnym budynku. Tym razem to ona miała na ramieniu parę zaślinionych niemowląt, a w jej stronę spoglądał groźnie spod krzaczastych brwi staruch o krzywym krzyżu i złym spojrzeniu, najwyraźniej jej mąż. Joanna poczuła, że za chwilę niechybnie oszaleje i wybiegła przed dom, za miedzę i prosto do znanego jej coraz lepiej lasu.
Okrążała właśnie czterdziesty raz polankę wokół starego dębu, próbując znaleźć najlepsze wyjście z tej niewesołej sytuacji, gdy z krzaków wypadł machający gorliwie ogonem chart. Joanna rozpoznała zwierzę bez trudu.
– Diabli nadali...! Idź sobie, myślisz, że mało mam problemów i jeszcze ciebie potrzebuję? – Bezskutecznie próbowała opędzić się od biegającego wokół niej z entuzjazmem psa. – No idź już, zanim przywleczesz tu kogoś za sobą! – Z zarośli wyłoniła się sylwetka mężczyzny opierającego się ciężko o kij. – No nie mam dziś szczęścia – wyrwało się Joannie, zanim zdążyła pomyśleć, co mówi. Nowo przybyły skrzywił się wyraźnie.
– Nie wiedziałem, że stanowię aż taki despekt dla panienki oczu. Postaram się nie dopuścić więcej, by moja obecność unieszczęśliwiała panienkę – powiedział, odwracając się na powrót w kierunku lasu. Joannę zalały nagłe wyrzuty sumienia.
– Przepraszam! Niechże pan poczeka. – Młody Ostrzalski zatrzymał się, ale jego spojrzenie było pochmurne. – Jak zdrowie?
– Jak widać, mogę już chodzić, ale o kiju. Do jesieni powinno się wygoić zupełnie – odparł sucho. – A panienka niczego się nie nauczyła, wciąż po lasach sama biega? Nie zawsze będę mógł przyjść na ratunek, a już zwłaszcza w tym stanie. – Mówiąc to, skrzywił się, jakby połknął wyjątkowo dobrze ukiszoną kapustę. Joanna spłoniła się.
– Przepraszam... i dziękuję. – Michał wpatrywał się w nią bez słowa, jakby poddawał ją wewnętrznym osądom. Im dłużej to trwało, tym mniej pewnie czuła się dziewczyna, próbując rozpaczliwie znaleźć temat do rozmowy. W końcu rzuciła to, co jej spłoszony umysł podrzucił jako pierwsze:
– A jak to robicie, że owce macie takie zdrowe? – Teraz sama miała okazję powpatrywać się w nieco zbaraniałe oblicze młodego dziedzica. W świetle dnia, w lesie, wydawał jej się nieco mniej przerażający i brzydki. Michał dość szybko odzyskał rezon. Można się było nawet dopatrzyć w jego obliczu oznak radości, która zmieniła jego ponure oblicze nie do poznania.
– Więc to prawda? Myślałem, że dworują sobie ze mnie, gdy donieśli, że pozwala się panience na zabawy w rządzenie dworem. – Kpina, świetnie słyszalna w jego głosie, dogłębnie zraniła dumę Joanny.
– Nie widzę w tym zabawy, jeno ciężką pracę, niezbędną, gdy co i rusz dziwnym sposobem a to krowom ktoś szaleju sypnie, a to na owce mór rzuci.
– Nie wiem, do czego panienka pije, ale sugeruję nie dawać posłuchu złośliwym plotkom – odparł Michał, znów spochmurniały.
– Pański papa niewiele robi, by je rozwiać.
– Ojciec nie widzi żadnego powodu, by tłumaczyć się ludziom trwoniącym tak piękny niegdyś majątek. Z dobrego serca ofiarował wam wykup, by zakończyć tę farsę, ale oczywiście bożejewska duma raczej każe wam gryźć piach, niż przyznać się do porażki.
– Jak waść śmie... jak... – Z oburzenia Joannie zabrakło słów.
– O tym właśnie mówię. – Michał przypatrywał się jej kpiąco.
– Jeszcze zobaczycie, ty i twój ojciec, jak Bożejewo staje się pierwszym folwarkiem kraju! – wykrzyknęła do głębi poruszona Joanna, oddychając szybko. Michał tylko wzruszył ramionami i bez słów zniknął na powrót w zielonej gęstwinie.







0 komentarze:

Prześlij komentarz