Odcinek 4

poniedziałek, 6 maja 2013

Po wyczerpującym spacerze Joannie zaburczało w brzuchu. Pomyślała o śniadaniowej tacy i westchnęła do niej tęsknie. Franek we właściwy sposób odczytał te sygnały.
– Madejowa na pewno ma już coś upichcone, a ja muszę lecieć do miasta, coby zawieźć listy. Miłego dnia, panienko! – zawołał, po czym znikł tak prędko, jak się pojawił. Joanna wróciła do kuchni, skąd unosiły się wielce kuszące zapachy. Brzuch znów jej zabulgotał.
– Śniadania nie ji, a potem hałasuje, tak? – Madejowa wzięła się pod boki. – Niech idzie do jadalni, Klodzia przyniesie jej obiad. A potem proszę tu do mnie, będziemy ją życia uczyć. – Joanna poczuła dreszcz przebiegający przez plecy.
– Ja... Jakiego życia?
– Zobaczy po obiedzie. No już, idzie, coby mi tu nie mdlała jak mimoza jakaś! – Madejowa zaczęła wyjmować z kredensu zdobną porcelanę.
– Ja... zjem u siebie w pokoju. Tu i tak nie ma nikogo więcej, szkoda takiego wielkiego stołu dla jednej osoby.
– Jak chce – mruknęła Madejowa, po czym odwróciła się do paleniska.
Joanna popędziła do swego pokoju z nieprzystojnym pośpiechem. Księga leżała na łóżku tak, jak ją zostawiła. Dziewczyna dopiero teraz poczuła, że cały dzień podświadomie obawiała się, że ktoś jej ją zabierze. Usiadła przy sekretarzyku i jęła przerzucać karty. Księga była zapisana różnymi charakterami pisma i wieloma kolorami atramentu, od zielonego, przez niebieski i czarny, po fioletowy, czerwony i brązowy. Na samym końcu znalazła drzewo genealogiczne swojego rodu. Sięgało aż dziewięciu pokoleń wstecz. Joanna zauważyła, że ktoś wciąż starannie je uzupełniał – zarówno ona, jak i jej rodzeństwo też wpisani byli w zdobny arkusz. To z kolei pozwalało mieć nadzieję, że znajdzie tam też coś o własnych rodzicach – może nawet pisane ich ręką.
Mimo iż mieszkali pod jednym dachem, nie mieli ze sobą zbyt dużo kontaktu. Początkowo Matyldę i Ludwika zaprzątały sprawy starszych dzieci – dobrego wykształcenia synów i odpowiedniego zamążpójścia córek – a Joanna do perfekcji opanowała sztukę znikania wszystkim z oczu, by móc w spokoju czytać. Gdy ostatnia siostra opuściła dom, coraz trudniej było unikać narażania się na gniew matki. Zaczęła ona z energią korygować zachowanie córki, zastanawiając się, jak mogła jej tyle lat nie zauważać. Nie przyjmowała do wiadomości, że być może jest już za późno, by ze zdziczałego zwierzątka uczynić stateczną panienkę.  Przez rok Joanna uczęszczała do szkoły założonej przez panią Izabelę Branicką. Po roku jednak fundusze się skończyły, zresztą pani Matylda uznała, że przemądrzałe kobiety odstraszają zalotników. Przez ten cały czas próbowała znaleźć odpowiedniego kawalera dla swojej najmłodszej córki, niestety, zupełnie nikt nie wykazywał oznak zainteresowania Joanną. Nawet próby wysyłania jej na bale spełzły na niczym – Joanna znikała w tłumie kolorowo odzianych panien, a gdy już ktoś ją odnalazł, zniechęcał się bardzo szybko. Dziewczynę tak paraliżowała nieśmiałość i lęk przed złamaniem zasad etykiety, że nie potrafiła ani zabawiać kogoś rozmową, ani nawet udzielać sensownych odpowiedzi na zadawane pytania.
Jęk otwieranych drzwi wytrącił Joannę z rozmyślań. Klotylda postawiła na biureczku tacę z mięsiwem w brunatnym sosie z kluseczkami, przybranym pietruszką i cząstkami rumianego jabłka. Joanna poczuła jak ślina napływa jej do ust i tylko dobre wychowanie powstrzymywało ją od rzucenia się na talerz jak jakiś barbarzyńca.
– Dziękuję, to wszystko, czego mi teraz potrzeba – rzuciła pokojówce. Klotylda dygnęła i wychodząc z pokoju powiedziała jeszcze:
– Pani Madejowa prosiła, żeby panienka przyszła do niej po obiedzie. – Ale Joanna nie słuchała już, całkowicie pochłonięta jedzeniem.
Obiad był wyśmienity. Kilka kęsów zaspokoiło pierwszy głód, więc dziewczyna zabrała się za czytanie, otwierając księgę na chybił-trafił. 

„...Dnia tego siostrom klasztornym jak co miesiąc wiozłem jaj kopę, drób i wypieki, w podzięce za przywrócenie do życia siostry mej, Elżbiety, która dziecięciem będąc, ciężko na szkarlatynę zapadła i tylko tajemna wiedza benedyktynek była sprawiła, że ducha przed czasem swym Bogu nie oddała...
Siostra Faustyna zwyczajem swojem zaprosiła mnie była na herbatę, tym razem jednak towarzyszyła jej nader urodziwa młódka, odziana skromnie, lecz nie w habit. Uroda jej snadnie drogę k’ sercu mojemu odnalazła. Włosy miała osobliwie jasne, jako srebro na błysk polerce oddane, a oczy takoż błękitne jak bezchmurne niebo. W odpowiedzi na moje expectata uśmiechnęła się jeno i głową skinęła. Wyszło tedy na jaw, że nie włada w pełni mową naszą, jako że przybyła ze Szwecyjej. Ze Szwecyjej! Brat jej Oscar odniósł we wojnie zbyt ciężkie rany, by móc powrócić a septemtrione, Inge – bo tako się zwała właścicielka niebiańskiego lica – postanowiła go tedy odszukać, by pieczę nad nim sprawować. Pod wrażeniem byłem poświęcenia czynionego przez ten kwiat delikatny. Ale czyż godzi się myśli kierować ku siostrzycy wroga naszego zaprzysięgłego? W konfuzyji wielkiej trwam, uczuć swych i myśli niepewny...

„...Dnia onego dożynki świętować nam przyszło, na których jako gospodarz zjawić się musiałem. Tłumowi się przypatrując, nagłą słabość w sercu odczułem – Inge też tam była! Nie wypadało nie wymienić uprzejmości z gościem benedyktynek. Widzi mi się, że że coraz zręczniejsza jest w polskiej mowy użyciu. Uczy się wespół z bratem, gdyż on, do łóżka przykuty, czas umila jedynie mentem exercendo. Mimo woli na wspomnienie o jej bracie ciemność zasnuła me oblicze, co w widoczny sposób do smutku ją przywiodło. Jakimiż czarodziejskimi mocami włada ta panna nadobna, że do przyrzeczenia mię przywiodła, iż brata jej z chęcią zapoznam. Umówiliśmy się przeto, że za dwie niedziele z wizytą znów pobieżę...

„...Mimo prób usilnych, nie umiem wzbudzić w mej duszy niechęci względem Oscara. Prawdę rzeknę, gdy powiem, iż imponuje mi on. Niejeden mąż, przykutym będąc do łoża poddałby się frustracji, wyładowując swe humory na otoczeniu lub zapadł w ponurym milczeniu, oczekując śmierci. Lecz nie Oscar! Członków paralisis wydaje się żadnych turbulencyj ducha mu nie przysparzać. O wybaczenie etiam prosił, spotkania przy łożnicy niepolityczność uznając, jakby to nie ciężka choroba, a zwykła senność przywiodła nas do tak niecodziennej sytuacyji. Wielce on kulturalny i oczytany. W armii szwedzkiego króla przy sztabie oficyjerem chodził, dowódcom ichnim radę i usługę świadcząc i jeno z rzadka się w bój bezpośredni suwając...

„...Rok minął, odkąd poznałem szwedzką familiję. Wizyty składałem im regularnie, czerpiąc radość z widoku Inge i przyjemność z rozmów z jej bratem. W Bożejewie trudno byłoby znaleźć tak ukształconego rozmówcę! Wiela się od niego nauczyłem. Razu pewnego, wyczekawszy aż Inge oddali się samych nas zostawiając, Oscar zwrócił się do mnie w te słowa: „Lucas, czuję, jak niemoc ogarnia me członki, przeto ostatnią prośbę do ciebie kieruję, mając twą sympatję w wielkim poważaniu. Tobie jedynemu polecam opiekę nad Inge, gdy mnie Bóg do służby wiecznej przy tronie swym zawezwie, co rychło zdaje się nastąpić.” Widząc, iż wielkie pomięszanie wzniecił we mnie tak bezpośrednim wyznaniem, rzekł w ten sens: „Znać przecie, że ta mała Kirke oczarowała cię bez reszty. Podług mnie, żeś jest dobrym człowiekiem i szczęśliwość wielką dać jej w twej leży mocy. Wybacz łamanie konwenansów, ale pozwolę sobie twierdzić, że gdy człek na łożu śmierci leży, na maniery mu już nie pora i pofolgować im należy. Siostry zakonne zrobiły co mogły, gdyby nie one, niepodobna byłaby convalescentia. Wdzięczny jestem za dnie, który wyrwały dla mnie z paszczy śmierci. Niestety, choroba wiktoryję odnosić poczyna, a nie w mocy naszych drogich benedyktynek jest władać mocą Pana Naszego, Baranka. Obiecaj na honor swój, że baczenie mieć będziesz nad Inge.” Poruszony do żywego, przystałem na to, zwłaszcza, że myśli o tej pięknej pannie towarzyszyły mi dnia każdego, nocami zaś nie mogłem zawrzeć oczu....

Skrzypiące drzwi oderwały Joannę od lektury. Klotylda zebrała puste już naczynia.
– Panienka czyta przy jedzeniu? – zafrasowała się pokojówka. – To niezdrowo i dla żołądka, i dla książki. Lepiej odstawię to na toaletkę. Pani Madejowa już czeka. – Joanna poczuła, że zaczyna nie lubić Madejowej. Taka historia! I to dotycząca jej własnych przodków. Myśli dziewczyny krążyły wokół pięknej Inge. Ciekawe, jak wyglądała? Czy trudno ją było przekonać do ślubu? Czy Oscar dożył wesela?
Pani Madejowa nie była jednak w nastroju do romantycznych rozważań. Kuchnia wypełniona była koszami wiśni, a pod stołem leżał pusty worek na pestki. Joanna zaczęła się domyślać, co ją czeka tego popołudnia.
– Niech wydryluje owoce, bedziem smażyć konfitury, a co zostanie, przerobim na kompot. Umie drylować?
– To chyba nie może być zbyt trudne? – spytała odrobinę urażona Joanna. Przecież nie była aż tak bezużyteczna. Chyba.
– O ziemniakach mówili to samo. Patrzy co robię, a potem powtórzy. Tylko niech się najpierw fartuchem porządnie opasa, bo o nieszczęście łatwo. Plam z wiśni sprać nie sposób. – Choć pierwsza próba wyszła dość ślamazarnie, dziewczyna szybko wciągnęła się w rytm pracy. Zaczęła nawet odkrywać w niej pewną przyjemność, mogąc natychmiast obserwować efekty swoich wysiłków. Po kilku godzinach ledwo stała na nogach, a sok miała nie tylko na rękach, ale i na włosach, lecz z ogromną satysfakcją patrzyła na lśniące rzędy słoików. W drzwiach ukazała się ruda czupryna.
– Ooooch, pani Madejowa, tak mnie brzuch boli, ale taaaak mnie boli, że tylko konfitury mogłyby mi pomóc ten ból odegnać – wyjęczał, wtaczając się zgięty w pół do kuchni, Franek. Madejowa przewróciła oczyma.
– Kiedyś ten język mu kołkiem stanie i na tym się skończą swawole. – Mimo gderania przygotowała trzy talerzyki, na które nałożyła jeszcze ciepłej masy, postawiła też koszyk z bułeczkami.
           – Niech ji – rzuciła mniej więcej w kierunku Joanny – napracowała się dzisiaj, może jeszcze będą z niej ludzie. – W pierwszej chwili dziewczyna chciała się obrazić, ale poczuła, że pochwała sprawiła jej sporą przyjemność.  Zrobiło jej się tylko żal, że jest zbyt zmęczona, by wrócić dziś jeszcze do historii pięknej Inge z dalekiej Szwecji.

3 komentarze:

Jan Chryzostom Pasek pisze...

Wielkąś mi radość zgotowała, panno nadobna, żeś po skromne me świadectwa sięgnąć raczyła, za wzór sobie je obierając, chociaż tak nikczemnymi zdawać się przygodnemu czytelnikowi mogą. Nie poweźmiesz mi tedy za złe, jeśli wyznanie poczynię, robak ja niegodny, że się niejako do jedności corporum et animarum z waćpanną poczuwam.
Co do dalszych afektu naszego fruktów wysokie żywię ekspektacyje i ufam, że waćpanny rączki, delicyje istne, cześć i honory wszelakie relacyi naszej dusznej oddadzą.
To rzekłszy, pozdrowienia gorące zasyłam i o afekcie płomiennym raz jeszcze solennie zapewiam.

Gayaruthiel pisze...

Czlek zaden nie smie zwac dziel panskich niegodnymi, bluznierstwo to i abominacja by byla, Bogu niemila. Takoz nadzieje zywie, iz godny pomnik wam wystawie, godny wielkiego meza, ktorym Wasc jestes.

Matylda pisze...

"wychodząc z pokoju powiedziała jeszcze"
Uwielbiam takie rzeczy! Coś mi się zdaje, że z Joanną znalazłabym bez problemu wspólny język - uwielbiam rodzinne historie, kocham anegdotki, opowieści dziadków i zmarłej prababci i jej bliskich, to naprawdę niesamowite! A historia przodków Joanny jest interesująca, cieszę się, że pojawiają się u Ciebie takie wątki - że nie opisujesz tylko życia dziewczyny w Bożejewie, nie moment, właśnie opisujesz, hm... W sensie urozmaicasz:D Dałaś jej tę księgę, a nam zaserwowałaś treść:) A ja lubię Madajewą - swojska z niej babka:D I Franka :D I przede wszystkim nieco niezdarną w towarzystwie, rozmarzoną Joaśkę:3

Prześlij komentarz